Mieliście takiego współlokatora, który pomimo najpierw próśb, potem upomnień i chamskich sugestii nie stosuje się do wspólnych warunków?
Ogólnie jest tak, że za spory, umeblowany pokój z wielkim telewizorem, z jedzeniem, z prądem, ze środkami higieny i innymi przyjemnościami płaci jakieś 800. Za siebie i dziecko.
W pralce pierze po dosłownie kilka rzeczy, a robi to niemal codziennie. Rachunek za prąd przyszedł o ponad 200 złotych wyższy niż normalnie. Używa naszych proszków i płynów mając na półce swoje własne.
Kończąc pracę wcześnie i będąc w domu już o 14 (dziecko w żłobku), nie pyta nawet, czy przy obiedzie potrzebna jest jakaś pomoc. Nie interesuje się tym, że podstawowe zakupy typu chleb nie są zrobione. Dla porównania, moi rodzice wracają z pracy ok 17-18, ja podobnie z uczelni, czasem nawet później. (dziecko jada dobre obiady tylko dlatego, że ja i mama wieczorami gotujemy na następny dzień xD)
Liczy na to, że wysterylizujemy jej kotkę za nasze pieniądze. Jest tak skąpa, że nawet nie może jej kupić tabletek hamujących ruję (które kosztują chyba 10-15 złotych za 2 miesiące, o ile się nie mylę). Często kupują je moi rodzice.
Ale czarę goryczy dzisiaj przelał fakt, że zamiast kupić kotu plastikową miskę na wodę, co kosztuje jakieś 3 złote, poi kota z mojego kubka, który dostałam na urodziny. Jak go wyniosłam od niej z pokoju i wstawiłam do kuchni, to został w niej może z 15 minut, dopóki nie wróciła do domu.
Sytuacja ciągnie się łącznie jakieś 3-4 lata. Nic nie pomaga.
Doceniajcie swoich nie-chujowych współlokatorów.
P.S. Agata, mam nadzieję że to czytasz
Historia jest trochę skomplikowana. U moich rodziców, z którymi ciągle mieszkam, pokój wynajmuje - uwaga - była dziewczyna mojego brata z ich 1,5-rocznym dzieckiem. Rozeszli się, brat się wyprowadził, a wrzód został.
Ogólnie jest tak, że za spory, umeblowany pokój z wielkim telewizorem, z jedzeniem, z prądem, ze środkami higieny i innymi przyjemnościami płaci jakieś 800. Za siebie i dziecko.
Dodajmy, że ma jeszcze kota, którego głównie moi rodzice utrzymują.
To co teraz opiszę będzie się wielu z wam wydawać błahe, ale gdybyście żyli z tym na co dzień, zrozumielibyście o czym mówię. Zaczyna się od drobnych kwestii, typu nie ściąganie butów w miejscu do tego wyznaczonym. Wszyscy mogą, ona nie. Nie pomogło przestawianie butów, dobrze widoczna kartka ze strzałką. Pytacie, w czym problem? W tym, że wnosi piasek do mieszkania, a sprzątać nie lubi. Bardzo. Do tego stopnia, że można ją 3 dni upominać, że ma coś do zrobienia, jak wszyscy, żeby nie było. Najczęściej kończy się tak, że moja mama nie chcąc mieć syfu sprząta za nią. Zostawia brudne naczynia w zlewie licząc, że ktoś je za nią zmyje, co często niestety jest prawdą, ale sama żeby chociaż raz umyła czyiś kubek? Możecie zapomnieć.
W pralce pierze po dosłownie kilka rzeczy, a robi to niemal codziennie. Rachunek za prąd przyszedł o ponad 200 złotych wyższy niż normalnie. Używa naszych proszków i płynów mając na półce swoje własne.
Kończąc pracę wcześnie i będąc w domu już o 14 (dziecko w żłobku), nie pyta nawet, czy przy obiedzie potrzebna jest jakaś pomoc. Nie interesuje się tym, że podstawowe zakupy typu chleb nie są zrobione. Dla porównania, moi rodzice wracają z pracy ok 17-18, ja podobnie z uczelni, czasem nawet później. (dziecko jada dobre obiady tylko dlatego, że ja i mama wieczorami gotujemy na następny dzień xD)
Mimo wielokrotnych próśb, wstawia swoje rzeczy na środek wspólnej "garderoby" blokując wejście i przejście do którejkolwiek szafki.
Liczy na to, że wysterylizujemy jej kotkę za nasze pieniądze. Jest tak skąpa, że nawet nie może jej kupić tabletek hamujących ruję (które kosztują chyba 10-15 złotych za 2 miesiące, o ile się nie mylę). Często kupują je moi rodzice.
Odzywa się rzadko, jeśli już to strasznie chamsko. Dodatkowo przez telefon często opowiada, jak jej tu źle, bo "ona tu tylko gotuje i sprząta" (?!?).
Ale czarę goryczy dzisiaj przelał fakt, że zamiast kupić kotu plastikową miskę na wodę, co kosztuje jakieś 3 złote, poi kota z mojego kubka, który dostałam na urodziny. Jak go wyniosłam od niej z pokoju i wstawiłam do kuchni, to został w niej może z 15 minut, dopóki nie wróciła do domu.
Sytuacja ciągnie się łącznie jakieś 3-4 lata. Nic nie pomaga.
Doceniajcie swoich nie-chujowych współlokatorów.
P.S. Agata, mam nadzieję że to czytasz
Nadesłano na: https://www.facebook.com/ch.wspollokatorzy/
Masz szczęście, ja proszę współlokatorkę od pół roku o to, aby posprzatala chociaż raz (ani razu przez pół roku!) i nie używała moich naczyń (które stoją potem tydzień w jej pokoju). A, no i żeby zmywała, a nie zostawiala przypalone brudne gary w zlewie i wyjeżdżała sobie na pięć dni.
OdpowiedzUsuń